20 maja 2013

Ashek w Pradze...

Ahoj,
w miniony poniedziałek odwiedził mnie w Pradze Ashek. Prawdę mówiąc wcale nie przyjechał ze względu na mnie chodziło jej raczej o koncert j-rockowego zespołu Plunklock :D ale o tym pózniej.
Poniedziałkowy wieczór upłyną nam pod znakiem rozmów, piwie oraz rewelacyjnej pizzy ze śmietaną, szpinakiem i kukurydzą w pizzerii Giovanni. Obie zgodnie stwierdziłyśmy, że była to najlepsza pizza jaką w życiu jadłyśmy. Abstrahując od tego, że była kaloryczna i ciężkostrawna. Ahh wszystko co pyszne jest niestety niezdrowe :/.

We wtorek zaplanowałam dla nas koncert czeskiej grupy Mandrage. Jak pisałam w poprzednich postach kiedyś bardzo lubiłam ten zespół...Teraz moje preferencje muzyczne z lekka się zmieniły ale nadal znam wszystkie piosenki. Zreszą nie będę ukrywać, że chodziło mi o małą zemstę na Ashku. Mianowicie skoro miałam się w środę męczyć na japońskim koncercie Ash miała się pomęczyć na czeskim :D. Przecież przyjechała do Czech hmm... :D
Moja podłość szybko obróciła się jednak przeciwko mnie... koncert zamiast o 19:30 rozpoczął się ok. 21.00... Niestety nikt nas nie uświadomił dlaczego doszło do takiego opóznienia. Czas umilać miał nam dj... ale mi zdecydowanie bardziej umilało piwo :D.
Koncert słaby niestety... zerowy kontakt z publicznością, widać było po chłopakach ewidentne zmęczenie... no cóż każdemu się zdarza ale... Dużo lepsze występy mieli na majalesu w Pradze i w Brnie.  Także ten koncert trzeba uznać, za mały wypadek przy pracy. Mistrzem wieczoru starsza laska z różowym aparacikiem obijająca się o mnie :D. Mimo wszystko porządnie sobie pośpiewałam i poobserwowałam Fanu Borika, który nie wiedzieć czemu niemiłosiernie mnie fascynuje :D.


koule.cz

W telewizji utrzymywano, że koncert był niesamowitym wydarzeniem. Hmm polemizowałabym. Tak czy siak byłyśmy, odsłuchałyśmy i wyszłyśmy. Jeśli chodzi o wnioski to zdecydowanie preferuję MIG 21, Fast Food Orchestre i oczywiście Sunshine ;).

Po koncercie poszłyśmy sobie na spacer po vaclavaku, moście karola i malej stranie. Było ciepło więc spacer był naprawdę bardzo przyjemny. Księżyć wyglądał jak z logo Dreamworks... Ash bardzo się podobało :). Może z wyjątkiem złowieszczych spojrzeń ludzi na ulicy, kiedy rozmawiałyśmy po polsku ale cóż zrobić :D.


W domu byłyśmy jakoś ok 1:00. Prysznic, pogawędka i spaaaać. 

W środę rano poszłam do pracy więc Ash miała szansę się wyspać. Kiedy wróciłam skoczyłyśmy na kubełek do KeFsa a potem na Zizkov w poszukiwaniu klubu w którym miał się odbyć koncert japońskiego zespołu Plunklock. Ash jest fanką j-rocka hmm... nie rozumiem tego ale cóż mam zrobić muszę akceptować :P. Ponieważ kupiła bilet VIP-owski również dla mnie postanowiłam się przemóc i iść. Japońska muzyka to zupełnie nie moje klimaty ale był sweet Pinky (perkusista Plunklocka) co było tak naprawdę jedyną mą motywacją :D. Kiedy dotarłyśmy pod klub mym oczom ukazał się obraz rodem z serialu Rodzina Adamsów. O Panie czego tam nie było wymalowani, dziwacznie ubrani ludzie... laska w sukience lalki tylko w większym formacie to była jak dla mnie psychodelia. Mimo wszystko byłam dzielna. Bilet VIP-owski umożliwał wcześniejsze wejście do klubu i gwarantował spotkanie z zespołem przed koncertem. Och jak wielka była ma radość, że zobaczę wymalowanych Japońćzyków w lateksach hmmm. Kiedy podeszłam do stołu przy którym siedzieli, próbowałam nawiązać dialog. Zagadałam do Pinkiego i powiedziałam, że też grywam na perkusji. No i tak przylgnęła do mnie etykietka "drummer girl". Cały zespoł już mnie tak nazywał :D... w sumie ciężko się dziwić byłam chyba jedyną osobą z innej bajki. W czapce z daszkiem i koszulce z Michaelem Jacksonem zdecydowanie nie wpasowywałam się w klimat. 


Kolejna ciekawa fotka do kolekcji. Szkoda tylko, że z lampą wrrh. Pinky zgodnie z moimi przypuszczeniami okazał się być naprawdę bardzo sympatyczny. Co do reszty no cóż. Wokalista ok ale blond gitarzysta wyglądał jak zjarana dziewczynka. Na koncercie zajęłam się piciem piwa i starałam się z całych sił włączyć do zabawy Po 10 minutach machania głową odpuściłam. Krzyki "kła, kła, kła", które miały zachęcać do śpiewania na mnie nie działały. Podobnie jak japoński monolog wokalisty. 
Muzyka też nie dla mnie... po pierwsze nic nie rozumiałam, po drugie było w niej mnóstwo niedociągnięć technicznych.
Nie były to zupełnie zmarnowane godziny ale też nie należały do najciekawszych w moim życiu. Cieszę się, że Ash poszalała i uznała, że koncert w Pradze był o niebo lepszy niż ten warszawski. To najważniejsze nie o mnie przecież tutaj chodziło!. Mimo wszystko drummer girl było zdecydowanie sympatyczne ;).
Po koncercie powtórzyłyśmy zabieg wtorkowy czyli prysznic, pogawędka i spanko. 

Czwartek był dniem spokojnym i bardzo dobrze ponieważ moje nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. To chyba jeszcze pozostałości po Majalesach no i wyżej opisanych atrakcjach. 
Po powrocie z pracy wypiłyśmy po owocowym Gambrinusie i z aparatem poszłyśmy w miasto. Każda okazja do popstrykania fotek jest dobra. Dlatego korzystam a i kolejne fotki się przydadzą. Początkowo zahaczyłyśmy jeszcze o kefsa again :D. To już taki kubełkowy rytuał, pozostałość jeszcze z czasów gdy Ash była fanką MJ. Szkoda, że już nie jest a miejsce króla popu zajęli dziwni Japończycy :(...

Podobnie jak we wtorek przeszłyśmy przez Most Karola, zapuściłyśmy się również w zawiłe uliczki malej strany szukając ciekawych miejsc do robienia fotek. W pewnym momencie zainspirowałyśmy nawet jedną czeską parę po tym jak pozowałyśmy przy starym murze. Nareszcie udało nam się również  zrobić sobie wspólną fotkę. Okropne, że znamy się tyle lat i miałyśmy zaledwie dwie fotki i to słabej jakości. Nigdy nie było okazji a "fotka z rąsi" nie jest niczym specjalnym. Brawo dla Pani z Rosji, która pomimo iż najprawdopodobniej pierwszy raz w życiu trzymała lustrzankę była w stanie zrobić tę oto fotkę. 



Most Karola ma swój klimat, nawet fotki wychodzą tam bardzo fajne. Pogoda zaczęła się zmieniać ale my dzielnie nadal spacerowałyśmy co chwilę zatrzymując się i utrwalając kolejne ciekawe miejsca. Coraz sprawniej posługuję się lustrzanką i czuję, że niedługo będę robić naprawdę dobre zdjęcia. Sprawia mi to wielką frajdę a to jest chyba w tym najważniejsze. Ash czym dalej wędrowałyśmy tym bardziej była zafascynowana stolicą Czech. Chyba nawet bardziej niż ja.



Znalazł się i czas na wygłupy. Tutaj pod muzeum Absyntu. Tym razem nie weszłam do środka ale chyba niedługo to zrobię. Może być to ciekawe doświadczenie. 
W niektórych miejscach do których udało nam się dotrzeć nigdy wcześniej nie byłam. Także była w tej wyprawie również nutka edukacyjna i poznawcza.


Mogłam się też po prawie 9 miesiącach mieszkania w Pradze poczuć jak prawdziwy turysta biegający z aparatem i podąrzający za tłumem. 
Aby jednak nie być do końca postrzeganymi jako turystki przeszłyśmy się trochę innym szlakiem niż tym, które opisane są w przewodnikach. Zeszłyśmy na dół do samej Vltavy i spojrzałyśmy na most Karola z innej perspektywy. Taki widok jest zdecydowanie ładniejszy....


Kiedy zaczęło porządnie padać postanowiłyśmy usiąść przy piwku pod parasolem. Ja ostatnimi czasy tak się zaklimatyzowałam, że dzień bez piwa jest dla mnie dniem straconym. Im więcej tym lepiej :D.
Znalazłyśmy zatem sympatyczną restauracje w jednej z bram. Piwo było drogie ale smakowało wyśmienicie. Spokojnie przeczekałyśmy największy deszcz i postanowiłyśmy wrócić do domu. W drodze powortnej wypowiedziałyśmy jeszcze życzenia na moście Karola. Miejmy nadzieję, że wszystkie się spełnią ;)
Żeby nie było dzień zakończyłyśmy w Maku wcinająć kurczakburgery fresh, których w Polsce nie mamy. Hmm kolejne puste kalorie... ale jak sobie założyłam w poniedziałek przez ten tydzień żadna dieta nie wchodzi w grę. Tak też było. 
Czekając na tramwaj spotkałam wokalistę zespołu Imodium, który bardzo lubię. Nie zagadałam a może powinnam.... jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to wydarzenie zapoczątkuje kolejne podobne, które zakończy się niemałą wpadką, ale o tym nie warto pisać. 
Widziałyśmy też sympatycznego dziadka Mikołaja, który jak wysiadał z tramwaju pomachał nam na pożegnanie. Hehehe serio wyglądał jak Mikołaj. 
Spać ponownie poszłyśmy bardzo, bardzo pózno. Na szczęście w piątek mogłam zrobić sobie wolne w pracy. W związku z tym rano wstałyśmy i poszłyśmy na pizze. Ash bardzo chciała jeszcze raz zjeść pizze Giovanni. Ja tym razem postawiłam na lunch składający się z zupy pomidorowej oraz makaronu z kurczakiem, pomidorami i śmietaną. Mniaaaaam!
Resztę dnia spędziłam w Jihlave... ale o tym zdecydowanie nie warto wspominać. Jeśli myślałam, że zaliczyłam już kiedyś przypał życia to chyba jednak się myliłam. Spektakularnie zabłysnęłam właśnie w piątek. Chociaż być może zbytnio przeżywam coś co w rzeczywistości nie było wcale takie straszne. Zobaczymy czy będą tego konsekwencje czy też nie. 
Wróciłam wieczorem i zabrałam się z Ashem za zgrywanie fotek, których było sporo. 
W sobotę rano Ash pojechała do Warszawy. Szkoda, że spędziła tutaj tylko kilka dni ale dobre i to. Wydaje mi się, że gdyby nie koncert w ogóle by się tu nie pojawiła ale lepsza taka motywacja niż żadna. 

Ash girl, dzięki za te kilka dni :) i sorry za to, że mimo Twoich starań nie kumam japońskiej muzyki i fascynacji całą tą otoczką. 
Mimo wszystko rządzisz!!!

Anicka